Wygląda dobrze
To pole jest wymagane

Jarosław  Macewicz

 

Szkic Literacki

Lot 8/56


Samolot lotem koszącym ścinał wierzchołki drzew. Zabrakło czasu na długotrwałe przerażenie, gdyż było już po wszystkim. Nie cierpieli. W tym ułamku sekundy przeniesieni zostali do świata, powstaniu którego nie udało się zapobiec. Tam, cienie krzątające się po rynku przesuwały się bezwolnie tuż obok siebie. Spotykały się ze sobą, nie wiedząc, że się spotykają. Zjawy te nie pojmowały swego bytu. Trwały niezrealizowane. Wyrzekły się one miłości i dlatego nie potrafiły już żyć, gdyż bały się odpowiedzialności za ukazywanie uczuć. Bały się siebie, innych i Boga, który pragnął przecież, aby one kochały, bo prawdziwie nie kochając, poniewierały życie. Myśląc, że można żyć bez miłości, były martwe. Ofiary tragicznego w skutkach zbiegu okoliczności, z godziny ósmej pięćdziesiąt sześć, nie wykluczały żadnej sytuacji, do jakiej mogłoby dojść w czasie wypełniania misji. Nie przypuszczały jednak, że na tok wydarzeń kolosalny wpływ wywrze również przypadek. Na targowisku, w obrębie którego kłębiły się niezidentyfikowane widma, leżał powalony krzyż. Na tej pseudoagorze jego wartość ustalali między sobą, będący bez żadnych potrzeb, sprzedający i kupujący. Na tym placu, umożliwiającym zawieranie transakcji handlowych, przybity do krzyża nie był już dla nikogo zagrożeniem. W nowych realiach cierpienie, jakie niesie życie, było pokonywane przez próby tworzenia systemu, w którym ludzie nie muszą myśleć, odczuwać, ani też oddziaływać na siebie tak jak osoby, gdyż ustalono, że całe cierpienie wywoływane jest przez stosunki międzyludzkie.


Pieśń z akompaniamentem

 

Po przeczytaniu pieśni z akompaniamentem, znalazłem się w ogniu krzyżowym ocen, zarzutów i pytań. Jak małe dziecko poczułem się bezbronny. Wśród celujących we mnie, a raczej w doktrynę, w ramach założeń której ośmieliłem się przelać na papier myśli, znalazł się snajper. Przez lunetę widział o wiele lepiej od innych. Wymierzył celnie i nie spudłował. Na całe szczęście broń jego nie była naładowana śmiercionośną amunicją. Materiałem wybuchowym naboju była pasja literacka, a pociskiem wena twórcza. Od tego momentu zaczęły dobiegać do mnie niemniej cenne uwagi i spostrzeżenia. Dojrzała postawa zebranych uczyniła, że poczułem się jak czysta, niezapisana karta. Mój świat bez ustalonych reguł, obowiązujących w tym środowisku form, stał się moją siłą - być może przepustką do tego świata. Po zakończonym zebraniu krytyk ten - wyborowy strzelec - zaproponował, że podwiezie mnie do domu. W czasie jazdy prosił, dystansującego się do świata literackiego, abym wykazał jakim zrządzeniem losu znalazłem się na tym etapie życia twórczego i dlaczego przekaz widziany poprzez pryzmat jedenastozgłoskowca chcę uczynić bardziej czytelnym dla współczesnych i potomnych. Być może chciał się upewnić, że po bólu wielkich zmian nic już nie może być tak samo, a muzyka będąca oddechem nieśmiertelności zabrzmieć może ponownie jedynie w sposób ponad linearny. Wizja spojrzenia na rzeczywistość z perspektywy wieczności czyniła ułomnym obowiązujące trendy, zmienne konfiguracje i nowinki literackie. Najwartościowszą spośród wszystkich rozwiązań mogłaby być jedynie próba zmierzenia się z formą poezji antycznej, czyli z heksametrem, tą muzyką bogów w swej harmonii składającej się na głosowy, sylabiczny i wyrazowy ciąg wypowiedzi, wzbogacony akcentem, intonacją i iloczasem. Przy pożegnalnym uścisku dłoni, ten wojownik uzbrojony w karabin z lunetą wręcz wymusił, abym ponownie napełnił wieczne pióra atramentem nasyconym inwencją twórczą.


LAMENT FEME

(czyli próba zmierzenia się z heksametrem)


Gasnącym echem pieśni wciąż wtóruje -

Lechicki Rodzie o Tobie kantata,

u celu drogi w niepamięć ulata

idei chwiejność, obietnic ułuda;

imię Feniksa z popiołów wykluje,

brzmiącą wolności patosem etiuda.


Co, niczym Nimfa dopóty nie zginie,

nim dziejów przebrzmi tchnienie zawieruchy,

co ją zrodziła dla ludzkiej otuchy;

czas zaś ją wygna, by treść jej przebrzmiała

dawnym proroctwem we własnej krainie;

miejsca swojego więcej nie zaznała.


Kwiląc w kołysce złudzenie wolności

zdobyła ściętych hydrzych głów pokotem,

które opadły pod prawdy szafotem;

później głaz tocząc z mozołem w ułudzie,

gnana ideą braterstwa, równości,

już nie okrzepła w bezowocnym trudzie.


Więc w nić Ariadny ja przyobleczono,

gordyjski węzeł rozsupła bez mieczy,

wnet prawda prawdę mityczną zniweczy,

neominotaur wprowadza ją w matnię;

na pierwszą linię znów ją wywleczono

i tam posłuży za mięso armatnie.


Wisi przykuta do skały Kaukazu

za to, że nikłą iskierkę wolności

tlącą zdobyła dla dobra ludzkości,

bo gdy wiatr zawiał, stała się pożogą

i rosła w siłę strącając głaz z głazu,

lawiną będąc - dla władców przestrogą.


Lwom na pożarcie z wolności wygnana,

w bezczas odchodzi, oblizując rany.

Toć skomląc ciszej niźli płód niechciany,

czyż nie chce już żyć? Pierwej pęta zerwie

swej pępowiny, by nie na kolana,

gdyż poświęcona bogini Minerwie.


Gdy poprzez mękę i śmierć w aureoli

w nieśmiertelności już czas swój wyprzedzi

i dla pospólstwa, motłochu, gawiedzi

wolności ołtarz znak czasu wykuje,

ujmę uczyni przywdzianej tak glorii;

z kajdan w kajdany Dusz Duszę zakuje.

 

 

KAWIARENKA

 

- Przepraszam pana bardzo. Ten stolik jest zarezerwowany  - powiedziałem stanowczo dość spokojnym głosem.

W dłoni trzymałem świeżo ścięte róże. Siedzący mężczyzna odłożył na blat stołu kolorowe czasopismo. Uśmiechnął się.

 - Zapewne spodziewał się pan kogoś innego? Wiem o tym dobrze. Ale tak się składa, że też na kogoś czekam.  - Mówiąc to,  wyciągnął do mnie rękę.

Przełożyłem kwiaty do drugiej dłoni i odwzajemniłem jego gest. Nie słyszałem, co mówił dalej. W oknie zauważyłem Ją, kroczącą przez rynek, a raczej usłyszałem stukot jej obcasów o bruk.  Ta kostka ułożona równo jedna tuż obok drugiej wydawała ten tak miły mi niegdyś odgłos. Osoba w kolorowej sukience kończyła właśnie przemierzać plac. Wtem potknęła się o krawężnik chodnika. Nawet nie wiem kiedy znalazłem się w drzwiach kawiarni, a potem tuż, tuż obok niej. Starałem się okazywać dawną czułość. Nie dostrzegała tego. Wbiegła do lokalu. Przez szybę  widziałem jak ucałowali się czule. Nieco speszony wszedłem na salę. Stałem bez ruchu, po chwili po angielsku oddaliłem się.

To wydarzenie miało miejsce parędziesiąt lat temu. Lubię zacisze tej kawiarenki, która o dziwo ocalała. Tęsknię za ciągle brzmiącym w mym sercu stukotem obcasów o równo wyciosane kamienne sześciany.

 

MILCZENIE  DZIADKA

    

   Wzdłuż drogi biegła linia średniego napięcia. Ten słup trakcyjny stał na wzgórzu. Przy parku. Chodziłem tam z dziadkiem na długie spacery. Gdy miałem siedem lat, poszedłem do szkoły. Wtedy dziadek umarł. Niebawem i słup zniknął. Zastąpiono go betonowym. W mej pamięci utkwił ten pierwszy. Drewniany. Po deszczu zawsze śliski. Zimny. Pokrywał go zielony mech. Gdy świeciło słońce, tam i z powrotem chodziły po nim czerwono-czarne żuki. Słyszałem ich stąpnięcia. Drewno też inaczej pachniało. Dziadek siadał na ławce. Dawno niemalowanej. Lekko zmurszałej. W jednym ze szczebli tkwił brązowy sęk. Z kręgami w środku. Dziadek niby nie patrzył się, a widział. Spoglądał gdzieś daleko. Bardzo daleko. Kiedyś spytałem, gdzie tak sięga wzrokiem?                                                                   

- Wsłuchuję się w ciszę - odpowiedział.                                                                                                                Siadłem mu na kolanach. Jak on przymknąłem oczy. Jak można słyszeć coś czego nie ma? Do mych uszu dochodził śpiew ptaków, brzęczenie owadów, szmer drzew, szum wiatru. Dziadek pogładził mnie po włosach Przylgnąłem mocno do niego.

 

 

ZAUROCZENIE

 

     Z rana zaczęło błyskać. Letnia burza. Siedziałem pod wielkim kolorowym parasolem w parku zdrojowym. Chroniąc się przed deszczem, kobieta w kapeluszu siadła tuż, tuż. Po chwili milczenia przedstawiła się. Wstając ucałowałem dłoń, którą mi podała. Przez moment zdawało mi się , jakby ona była, a zarazem, jakby jej nie było. Wszystko przez ten uśmiech. Tak naturalny. Zgiełk zapisany w mimice i oczach.  W grymasie twarzy. Lekkie wygięcie ust. Mimowolne ponętne wyczekiwanie. Przyspieszone falowanie oddechu. Rozszerzone zakamarki źrenic.

   Po wstępnej wymianie uprzejmości okazała się bardzo bezpośrednią osobą.  Dowiedziałem się, że ponoć w czasie trwania tegorocznego turnusu unikałem jej wzroku. Odeszła prosząc, abym jej nie odprowadzał. Deszcz zaczął padać coraz mocniej. Jej postać stawała się z każdą chwilą mniej rzeczywista. W końcu rozpłynęła się w oddali.

 

TIC TAC O SMAKU MIĘTY

 

            Nieraz mamy zamiast do córeczki mówić Janeczko wolą nazywać ją Ninusią. Albo do małej Łucji zwracają się Luciu. Być może, kiedyś przyjdziecie na plac zabaw w parku nad rzeką Skorą. Bawić się tam będzie, pod opieką mamy, uśmiechnięta dziewczynka z pieskiem. To będzie właśnie Ninusia bądź Lucia.

            Pierwszego lipca przyjechało do naszej miejscowości wesołe miasteczko. Jak zwykle karuzela, diabelski młyn i szereg innych atrakcji. Ze zwykłej ludzkiej ciekawości a może dla zabicia czasu wybrałem się tam. Kupiłem miętowe tic tac - ki i rozsiadłem się wygodnie w kilkuosobowej gondoli mającego się obracać koła widokowego. Obok mnie zajęła miejsce młoda blondynka. Jej córeczka miała kolorową kokardę we włosach. Poczęstowałem je miętówkami. Dla bezpieczeństwa założono nam pasy. Z chwilą gdy maszyneria została wprawiona w ruch dziewczynka, którą mama posadziła między nami, poprosiła mnie o jeszcze jednego tic tac-ka. Pogładziłem ją po włosach. Na twarzy mamy pojawiło się zakłopotanie:

-Luciu tak nie wypada. - Skarciła córkę.

            Słysząc tą reprymendę niczym niezdara wypuściłem z rąk niedomknięte opakowanie tic tac-ka. Wypadły z niego miętowe drobiny. Rozsypały się na siedzenie. Widząc to mała panienka z czerwoną wstążką we włosach zaczęła je zbierać.

- Gdybym miała pieska nakarmiłabym go tymi cukiereczkami. - Powiedziała.

- Ależ Luciu, córeczko kochana, pieski do jedzenia mają odpowiednią karmę Pedigree pal.  - Usłyszałem ponownie głos jej mamy.

- Pani to chyba za dużo ogląda reklam w telewizji. - Wtrąciłem się do rozmowy między matką a córką. - Pieski najbardziej potrzebują ludzkiego serca. - Dodałem po namyśle.

- Nie każdy je posiada. - Powiedziała cichym głosem Lucia. - Moja mama mówi, że mój tatuś go nie miał. Odszedł od nas dwa lata temu. - Dodała ze łzami w oczach.

- Pieski mają wielkie serce. Nigdy nie opuszczają małych dzieci. Przywiązują się do nich na zawsze. - Powiedziałem z tajemniczym uśmiechem. - Dobrze by było, gdyby mama kupiła tobie ślicznego, małego pieska. Takiego tylko dla ciebie. - Dokończyłem ściszając nieco głos.

            Po wykonaniu jeszcze paru obrotów, koło widokowe zatrzymało się. Podałem dłoń mamie Luci. Wysiadła z gondoli. Jej pociechę pogładziłem po policzku. Uśmiechnęła się do mnie. Po chwili obie zniknęły w tłumie. Odwróciłem się. Skierowałem swe kroki ku wyjściu. Po drodze w tej  samej budce w drobiazgami kupiłem tic tac-ki. Takie o smaku mięty.





SZŁO, SZŁO ...


     Sam się nad tym zastanawiam. Jak do tego doszło? Gdyż wyszło jak wyszło. Coś zaszło, a nie tak jak mówią "rozeszło się po kościach" i uszło uwagi. Gdy mnie to naszło, przeszło tydzień nad tym się zastanawiałem. Wyszło na to, że powinienem o tym wam napisać.

     Przeszło to nasze najśmielsze oczekiwania. Po długich staraniach żona zaszła w ciążę. Poród, do którego doszło, był trudny. 24 Grudnia odeszły jej wody. Potem wszystko poszło w sposób naturalny. Znośnie to przeszła. A tu już przeszło tydzień po Świętach. Sałatka w lodówce podeszła wodą. Dobrze, że do najgorszego nie doszło. Tak wyszło, iż matka i dziecko czują się dobrze. A ze mnie niemalże z nerwów życie uszło. Myślę, że żona już doszła do siebie? Bardzo ją kocham i to co z niej wyszło, gdy słońce wzeszło przeszło siedem dni temu.




Wieczorny zgiełk


            Od kilkunastu minut chwiejnym krokiem, właściwie tylko dla zabicia czasu, chodziłem wzdłuż torów kolejowych. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Gdybym dokładnie odliczał, to już dwudziesty któryś raz z kolei. Od czasu do czasu spoglądałem na zawieszony pod wiatą zegar. Zapewne wiecie, że tarczę zegara dworcowego widać z obu jego stron. Akurat tego dnia wskazówki przesuwały się na niej wolniej. Zbyt wolno i to zarazem z jednej, jak i drugiej jego strony.   Po prostu czas  wlókł się jak flaki z olejem.    A propos flaków. Ktoś w bufecie dworcowym zostawił na blacie niedojedzoną prawie całą ich porcję. Bardzo mi smakowała. To była moja kolacja. Sprawcą tak wolno przesuwających się wskazówek był zapewne siarczysty mróz. Wszak to druga połowa grudnia. - 20° C. Noc będzie zimniejsza. Najbardziej przemarznięte miałem końcówki palców. U rąk i u nóg.

- Gdybym usiadł na chwilę w poczekalni? Na tej ławce przy kaloryferze? - Przeleciało mi przez myśl. - Ogrzałbym się choć trochę. - Jak pomyślałem, tak zrobiłem.

Potykając się o próg wszedłem na hol. Akurat zapowiadano przyjazd opóźnionego pociągu.
- Uwaga. Uwaga. Opóźniony pociąg osobowy…   
Oczekujący podróżni w pośpiechu zwolnili miejsce. Na powitanie ławka zaskrzypiała pod mym ciężarem. Po chwili płatki śniegu spłynęły z mych włosów i kołnierza płaszcza. Z ust nadal buchała mi para. Palce z czasem odtajały. Przymknąłem oczy. Odurzony ciepłem usnąłem.

- Obywatelu. Tu nie przytułek. - Szorstko wypowiedziane słowa wybudziły mnie z letargu. Nade mną, jak przez mgłę, zauważyłem nieznaną mi kobiecą postać w mundurze. Orli nos. Kozaczki na wysokich, na bardzo wysokich obcasach. Tipsy na paznokciach. Lizak zawiadowcy w dłoni.

- Jeżeli nie posiada przy sobie aktualnego biletu na przejazd, proszę bezzwłocznie udać się do domu.

- Jedyna moja szanowna najmilsza zawiadowczyni stacji kolejowej. - Język zaczął mi się plątać. Intuicyjnie wiedziałem, że muszę wytrzeźwieć. Ale o czym mam mówić? Co znaleźć na swoje usprawiedliwienie? - Do noclegowni? Nigdy w życiu. - Zacząłem. - Nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie. - Zacytowałem po chwili Wieszcza Adama a raczej wymamrotałem w stanie upojenia alkoholowego, to co ślina mi na język przyniosła.

- W taką mroźną, Grudniową Noc nie taki diabeł straszny jak go malują. - Odpowiedziało monstrum stojące nade mną. -  Obywatelu. Macie szczęście. Nie wezwę funkcjonariusza Służby Ochrony Kolei. Zapraszam do dyżurki na ciepłą herbatę.

- Ale ja słodzę trzy łyżeczki. - Odpowiedziałem zaskoczony takim obrotem sprawy.

- Nie szkodzi. - Zabrzmiał w mych uszach ciepły głos zawiadowczyni z serduszkiem na tipsach.



NAJEMNIK

       Wstąpiłem do seminarium duchownego. Zostałem alumnem. Splot okoliczności sprawił, że pośród tej wspólnoty przyjąłem postawę Judasza. O tym chcę wam opowiedzieć.
            Jednocześnie z przyodzianiem przeze mnie białej tuniki doszło do nieoczekiwanego spotkania. Rozmowy operacyjnej. Nieznajomy, jak się później okazało przedstawiciel Służby Bezpieczeństwa, tak ukierunkował rozmowę, by pozyskać mnie do współpracy. Po czterech latach opierania się naciskom SB wraz z nałożeniem komży, już jako akolita, zgodziłem się na współpracę i to dość daleko posuniętą. Raz lub dwa razy w miesiącu w rozmównicy seminarium duchownego zjawiał się funkcjonariusz IV Departamentu. Aby nie wzbudzać podejrzeń, w ramach tzw. legendy, czyli konspiracyjnego kamuflażu, podawał się za mojego krewnego. Za każdym razem domagał się udzielania informacji o duchownych, głównie profesorach i kurialistach oraz osobach ze środowisk uniwersyteckich. Również na ostatnim szóstym roku studiów, już po święceniach diakonatu świadomie inwigilowałem jednego z diakonów, z którym mieszkałem w pokoju. W czasie  codziennych niby ogólnikowych rozmów poruszałem wiele różnych tematów,  zanim cokolwiek wysondowałem.
            Przystępując do święceń kapłańskich zrzuciłem z siebie komżę-krótką białą tunikę. Była ona jedynie namiastką munduru. Po przyjęciu godności duszpasterza prawdziwym mym uniformem stała się zapinana z przodu na rząd małych guzików czarna sutanna z niskim stojącym kołnierzem.



Diēs Solis


Był to dziwny rok. Znaki na niebie i ziemi zwiastowały nadzwyczajne zdarzenie. Zaćmienie słońca. Aktywność wulkanów. Trzęsienia ziemi. Zaczynało brakować wody pitnej. Aqua vitea stała się towarem w dostawach której następowały braki. Dawki dzienne były ograniczane.

Zapowiadało się upalne lato. Na przełomie marca i kwietnia, w okresie w którym słońce jeszcze tak nie doskwierało, zaplanowaliśmy z żoną urlop. Najbardziej z tego cieszyły się nasze dzieci. Kilka dni wolnych od nauki. Mieliśmy udać się do Włoch. Nad Zatokę Neapolitańską. Nas dorosłych najbardziej interesowała wycieczka do skansenu. Kompleksu domów typu grecko-rzymskiego z końca II w. p.n.e. i początków naszej ery. Ich pomieszczenia miały zachowany dawny układ i wygląd. Przed wyjazdem tradycyjnie siedliśmy. Podnieśliśmy w górę nogi. Wróżyło to pomyślną podróż i powrót do domu. Wyjechaliśmy w środę. Pod wieczór w czwartek zakwaterowano nas w hotelu. W piątek rozpoczęliśmy zwiedzanie zabytków. O godzinie 15 00 przekroczyliśmy progi luksusowego rzymskiego domostwa. Wówczas zadrżała ziemia.

Trzeci dzień tak trwamy. Niedziela. Pierwszy dzień tygodnia. Pogodna, choć zimna noc. Poranna mgła. Wschodzi słońce. Ziemia jeszcze drży. To tylko wstrząsy wtórne. Wokół rumowisko. Nic nikomu się nie stało. Nikomu nie spadł włos z głowy. Żyjemy. W ciemnościach wyczuwany jest zapach rozlanego na posadzce wina. Wzmaga to pragnienie. Zasycha w ustach. Potłuczona amfora, a raczej jej skorupy kaleczą mą dłoń. Z pustego i Salomon nie nalał. Znikąd pomocy. Przejście do centralnego dziedzińca domu zasypane. Tam znajduje się basen z wodą deszczową. Dojście do jadalni bądź mniejszych pokoi też niemożliwe. Zresztą z kompleksu pomieszczeń mieszkalnych nie został kamień na kamieniu. Ściany wzbogacane niszami, ozdobione mozaikami, zniknęły z powierzchni ziemi. W stertę gruzu zamieniły się pozbawione wody fontanny. Zapewne też to spotkało bibliotekę domową, rękopisy i przelane na nie cenne treści. Satyr Sylen by się uśmiał. Runął jednak z cokołu. Pozostały po nim tylko końskie uszy, ogon i kopyta. Hoc est vita (Takie jest życie). Zniszczeniu uległy, a raczej wniwecz zostały obrócone, pozostałe dzieła sztuki: posągi, popiersia, figury amorków, hermy, reliefy z maskami teatralnymi, marmurowe dekoracje.

Nieodparta chęć napicia się wody wzmaga się. Choćby jeden łyk. Zwilżenie ust. Więdnąca z każdym dniem, z każdą godziną, na wpół omdlała żona. Wyczuwam przerażenie w oczach dzieci. Muszę działać. Nade mną pojawia się smuga światła. Przez pęknięcie w zawalonej ścianie, poprzez które zaczynają przezierać pierwsze promienie słońca, zwisa łodyga winorośli. Na końcu pędu nierozwinięty listek. Ta sącząca zielenią kaskada liści zjawiła się wraz z brzaskiem nowego dnia. Zamiast piąć się jak dotychczas na pergoli, tworząc przyjemny cień w ogrodzie, wniknęła między zgliszcza. Na jej listkach skroplona mgła pod postacią kropel wody.



El Dorado

            Na wysypisku śmieci koczowaliśmy już przeszło trzy miesiące. Czerwiec, lipiec, sierpień. Była połowa września. Te kilkanaście hektarów, jak każde miejsce składowania odpadów komunalnych, nie różniło się niczym od jemu podobnych. Jak to latem. Niezliczona ilość much i innych insektów. Chmary ptactwa osiadającego bądź zrywającego się w popłochu. Jakby niemającego czasu na żer. Pełnego agresji. Szumem przelotu wyzwalającego odczucie zagrożenia, gdyż słońce ulegało wówczas zaćmieniu. Te eskadry skrzydlatych stworzeń stały się częścią naszego bytu. Istniały od zawsze. Jak ten wszechobecny odór. Niesamowity fetor. Do niego też po pewnym czasie można było przywyknąć. Przenikał wszędzie.

Czuć go było w pocie. Myślę, że krew płynąca w naszych żyłach też nim pachniała. Pośród całego tego zgiełku tzn. robactwa, ptactwa, stert śmieci i smrodu, cuchnący, nieogoleni ludzie. Raczej ich cienie. I było jeszcze coś. Coś, co tu trzymało każdego z nas niczym na uwięzi. Niebezpodstawnie, właśnie to miejsce docelowego kursu śmieciarek nazywano El Dorado. Krążyły o nim niezliczone legendy. Ponoć można tu było natrafić na skarb. To w pełni miało zadośćuczynić naszej niedoli. Takie wyobrażenie całkowitego spełnienia się, bez konieczności posiadania wielkiej fortuny zaznał mój kumpel. Letni deszczowy dzień chylił się właśnie ku końcowi.

Uchyliłem płachtę okrywającą wejście do naszego prymitywnego szałasu. Przy stole, którego blat stanowiło kilka złączonych ze sobą desek, siedział Zyga. To ten, o którym wam przed chwilą wspomniałem. Bawił się pudełkiem zapałek. Kładł je na skraju blatu. Później podbijał dłonią. Po wykonaniu paru obrotów pudełko spadało na deski. Jak wiecie pudełko zapałek to sześciobok. Trzeba było trafu, aby ta bryła wypełniona zapałkami stanęła w pozycji pionowej, tzn. opadła w końcu na najmniejszy bok. Jak zwykle poszczęściło mu się i teraz. Zawsze los  uśmiechał się do niego.

Na etykiecie pudełka, pamiętam to dobrze, narysowane były dwa gorejące ku sobie ludzkie serca. W jego wnętrzu ułożono patyczki, zakończone łebkami siarki. Jeden z nich po chwili zatańczył nerwowo pomiędzy palcami mojego przyjaciela. Potarty o boczną ścianę pudełka, rozbłysnął płomieniem. Przystawiony do knota świecy, która stała na stole, zapłonął niczym żagiew. Po ugaszeniu stał się niepotrzebnym, nadpalonym kawałkiem drewna, który spoczął na dnie popielniczki. W blasku świecy Zyga długo wpatrywała się w wyjęte z portfela zdjęcie kobiety. Z fotografii promieniował uśmiech. Tlił się nad kręgiem na wpół zakrzepłej parafiny. Gdy mój współtowarzysz niedoli dostrzegł, że stoję za nim, zmieszany schował fotografię.

- Niezła ta twoja turkaweczka. – Mówiąc to próbowałem rozładować niezręczną sytuację. – Nic nigdy o niej nie wspominałeś. – Kontynuowałem z uśmiechem.

- Nie ma o czym mówić. Było. Minęło. – Odpowiedział Zygmunt ochrypłym głosem twardziela.

Dalszą naszą rozmowę próbował skwitować nerwowym śmiechem. Dostrzegłem wówczas postawioną przy jego legowisku klatkę na ptaki. Leżał w niej gołąb. Miał obandażowane skrzydło.

- Znalazłem go rano. - Usłyszałem ponownie niski głos mojego kompana. - Ma przetrącone skrzydło. Opatrzyłem go. Zaopiekujmy się nim. Gołębie jak to gołębie lubią samotnych ludzi.  Zaprzyjaźniają się z nimi. Wysłuchują ich zwierzeń. Wszystko rozumieją. Odpowiadają na najtrudniejsze pytania. Nawet te bez odpowiedzi. Przed snem mój przyjaciel wspominał czasy wolontariatu w hospicjum. O śmiertelnie chorej, młodej dziewczynie, którą się opiekował. O gołębiu siadającym na parapecie okna sali, w której przebywała. O pełni wyczekiwania chwilach gdy nie nadlatywał. O tym jak umierała. O ostatnim uścisku ich dłoni.


PIESKIE ŻYCIE

      Każdorazowy kęs smakował i pachniał jak resztki jedzenia z kubła stojącego przy końcu chodnika. Obtarłem usta. Skrawek gazety, służącej za ceratę, zmiąłem w dłoniach. Niepotrzebną, pomarszczoną kulkę papieru z okruchami strawy w środku rzuciłem w kierunku kartonu przy ceglastym murze. Zaścieliłem barłóg. Legowisko ze słomy położonej na styropianie. Ruszyłem ku wyjściu. Powietrze przesiąknięte było zapachem wilgotnych cegieł. Po kilku metrach skręt w prawo. Za rogiem ślepa ściana. Powyżej wmurowane w cembrowiny, szorstkie w dotyku, stalowe uchwyty. Gdy skończyłem wspinaczkę, pokrywa włazu jak zwykle stawiła opór. Podważyłem ją. Odsunąłem. Wychyliłem głowę z otworu na poboczu placu.

    Padało. Nieopodal na chodniku gromadziła się woda. Źle wypoziomowana powierzchnia. Nie tak położone płytki. Po prostu uskok. Przyglądałem się znikającym pęcherzykom na powierzchni tafli tego wgłębienie. Krople deszczu spływały z końcówek mych włosów. Wilgotną sierść miał pies, który nadbiegł i zaczął chłeptać z tej wklęsłości. Zlizywał z utworzonej przez wodę powierzchni znikające bańki. Wciągał je jęzorem. Robił to delikatnie. Samym jego końcem. Ani razu nie zmącił tej przezroczystości. Nic go nie obchodziło, że mu się przyglądam. Upajał się małymi łykami. Gdy wreszcie zaspokoił pragnienie, oblizał wąsy. Wstrząsnął sierścią. Coś, kogoś zwietrzył nosem. Postawił uszy. Przekrzywił łeb. Ruszył przed siebie. Jego z lekka na biało owłosiona końcówka ogona zniknęła w końcu z mych oczu. Z prostej ludzkiej ciekawości poszedłem za nim. Na ścianach kamienic moczem zaznaczył swoje terytorium. Tyle go widziałem.

   Następnego dnia przybył ponownie. Nie był sam. Przy jego boku krok w krok biegła jego partnerka. Ocierały się o siebie. Przez chwilę uganiały się po ulicy, po chodniku. To tu, to tam. Z wywieszonymi jęzorami, merdały ogonami. Gdy wreszcie zmęczone zastygły w bezruchu, zaczęły obwąchiwać się z ciekawością. Naraz wspięły się na tylnich łapach. Splecione w uścisku obnażyły kły. Jedno drugiego tarmosiło delikatnie. Wtem przywarły brzuchami do chodnika. Z rozstawionymi szeroko przednimi łapami obserwowały się uważnie. Uprzednio muskając się pyskami, w końcu ugasiły pragnienie. Po paru miesiącach zaczęły im towarzyszyć malutkie szczeniaki. Pluszowe kuleczki o zadbanej, lśniącej sierści. Tak jak pozostałe bezdomne psy chłeptały wodę z wgłębienia w chodniku. Z czasem po ugaszeniu pragnienia, podchodziły z matką do włazu. Na gazecie wyłożone miały okruchy po mym posiłku. Dzieliłem się z nimi tym co mogłem. Gdy się nasyciły, z ciekawością przyglądały się mej głowie, którą wystawiałem z kanału. Węszyły przy tym uważnie. Zapamiętywały na zawsze mój zapach. Merdały przy tym ogonkami. Przyjaźnie warczały.

- Jak proste jednak może być życie. - Nieraz myślę sobie nocując w kanale ciepłowniczym. Obracam się z boku na bok. Gdy sen nie nadchodzi, wstaję. Przesuwam ręką po klejącej się, zmierzwionej czuprynie.





Projekt „Od bajki do bajki” dofinansowano ze środków Ministra Kultury
i Dziedzictwa Narodowego


Zakup komputerów dofinansowano ze środków Instytutu Książki